Teksty Dyktanda z lat ubiegłych

Tekst Dyktanda 2007

Dyktando Uchatki

Pół dżdżem, pół suszą będąc, w półśnie pogrążony,
właśniem miał w okamgnieniu w mróz się przepoczwarzyć,
kiedy mój współlokator, z tych niewydarzonych,
chrząknął niby przypadkiem tuż-tuż przy mej twarzy.

Chcąc nie chcąc i rad nierad, nie jestem bezuchy,
widzę, skonfundowany, choć się oczy plączą,
pejzaż spod Igołomi popstrzony przez muchy
i konterfekt Nietzschego odzianego w poncho.

Tak złorzeczył zazwyczaj, bo zawżdy przegrywał,
choć koleżków miał przecie niegłupich skądinąd:
ryży skrzypek, co hurtem crescenda mógł grywać,
ornitolog amator, majster-klepka pilot.

Muzyk chow-chow hodował, płowożółte zwierzę,
ponaddwuipółletnie, superrozczochrańca,
które na równi w uczuć burzy czcił prawie że
z rondem capriccioso a-moll u Saint-Saënsa.

Drugi z druhów, zrzędliwy dość ekspingpongista,
chyży, hardy, o cerze sczerniałej z latami,
świetnie tańczył jive'a, paso doble, twista,
a w marzeniach przeżywał rendez-vous z ptakami.

Lotnik bujał w przestworzach, w jakim bądź naprędce
skleconym wehikule, tak na łapu-capu.
Napowietrzne swe harce dedykował Helce,
pół-Rosjance z abchaską prababką spod Baku.



Tekst Dyktanda 2006 dla dorosłych:

Z bloga drzewiarza

Nicnierobienie, niechby i wyważone, z rzadka jest chwalebne. Zżymając się, rzekłem więc na przekór sobie: "Przerzeżże przerzynarką na przestrzał miłorząb tuż-tuż obok tui. Znienacka i bez ceregieli ściosaj to plugastwo, co zza hibiskusa wytrzeszcza cętkowane niby-oczy. Oj, będzież to kośba, że hej! Zarazem sczyścisz chaszcze na wprost transzei i baldachogrono hortensji naprzeciw grząskiej strużki. Umaisz potem odrzwia, rozsiądziesz się popod nimi i dla relaksu stworzysz limeryk, ot, choćby taki:
Sufrażystka z Końskowoli
boogie-woogie wspak rzępoli,
myląc c-moll i As-dur, gdyż
hyca przy tym wszerz, w dal i wzwyż,
wojażując wśród bemoli
.

UWAGA: możliwy jest także tradycyjny zapis wiersza z wielkimi literami na początku każdego wersu. Takiego zapisu jak poniżej nie należy więc uważać za błędny:

Sufrażystka z Końskowoli
Boogie-woogie wspak rzępoli,
Myląc c-moll i As-dur, gdyż
Hyca przy tym wszerz, w dal i wzwyż,
Wojażując wśród bemoli.


Tekst Dyktanda 2006 dla uczestników do lat 16:

Mrzonki pożądliwych rzezimieszków w chaszczach

Stalowoszary zmierzch na rubieżach Laponii. W oberży ćwierć-Skandynaw w towarzystwie zgrai pseudowikingów rzucił w euforii: "Skarb tuż-tuż, więc na razie nie mórzmyż się głodem, bom nienażarty!". Toteż w okamgnieniu spożyli gulasz z parzonymi jarzynami, po czym chwytali wpół na wpół przerażone cud-dziewczyny. Naraz chimeryczny, hardy tubylec krzyknął: "Toż to hulaki!". Z naprzeciwka jego kompani spode łba spozierali na obskurnych nietutejszych, jakby rozważając, jak by ich przepędzić. Na pewno doszłoby do handryczenia się, lecz z nagła umknęli hurkoczącym hyundaiem wzdłuż rzeczułki, przez gęsto rosnące, prawie że dojrzałe jeżyny. Zatrzymawszy się w pół drogi, półklęczeli w półmroku nad ćwierćkilometrową otchłanią. Czyżby szlak donikąd? Chuderlawy hipochondryk o wyglądzie charta omalże nie zemdlał. Herszt ukoił go słowami: "Bez histerii, zapewne niezadługo będziemy multimilionerami!". Tymczasem z oddali raz po raz słychać było szybkostrzelną trójlufkę, rzężenie, charkot. Twarz przywódcy tej kompanii zszarzała. "Niechżeż sczeznę, jeśli to nie tabun angloarabów. Czyha niebezpieczeństwo!" - wrzasnął Lapończyk. Wszyscy, przerażeni nie na żarty, wrzeszcząc wniebogłosy, czmychnęli. Znienacka wychynęła służba Interpolu. Głównodowodzący huknął: "Skuć ich!". Nasz bohater w potężnej chandrze jęknął półgębkiem: "Hart ducha nadaremny, trud poszedł wniwecz, na darmo".


prof. Edward Polański
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (2001)


Sportowe igrzyska

W stanie Kentucky, u podnóża Appalachów, rozegrano mityng lekkoatletyczny. Wpośród ponadpięćdziesięciotysięcznej widowni można było dostrzec wielu VIP-ów: chargé d affaires, kongresmanów, biznesmenów (albo:businessmanów), działaczy MKOl (albo: MKOl-u). Niezadługo wrażeń co niemiara.

Eksmistrz (albo: Eks-mistrz) olimpijski, zarazem ćwierćfinalista III Mistrzostw Świata w Lekkoatletyce znienacka pośliznął (albo: poślizgnął) się na wirażu i runął tuż-tuż obok sędziego. Jak zmorzony snem opuścił bieżnię, zmożony raczej przez los niźli konkurentów.

W okamgnieniu rześki Południowoafrykańczyk pospołu z hongkońskim donżuanem minęli linię mety. Od razu nasuwa się pytanie: któryż zasłużył na najwyższy stopień na ceglastoczerwonym podium? Jeśliby fotokomórka nie rozstrzygnęła wątpliwości, obaj by zdobyli ex aequo złoty medal.

Wrzawę wzbudziło pojawienie się superatrakcyjnej, długonogiej cud-sportsmenki, niegdyś Miss Tennessee, która z wdziękiem pomknęła po rekord świata, a zwłaszcza jej wypowiedź: - Spieszyło (albo: Śpieszyło) mi się, by zdążyć na soap operę.

Z kolei kulomiot z Norymbergi, jednocześnie keyboardzista w rockandrollowym zespole, przygotowuje się do startu. Przymrużył nasamprzód oczy, potem naprężył mięśnie, obrót, pchnięcie i szarobura kula znika w jasnozielonej murawie.

Nie brak emocji także w skoku w dal i wzwyż, zażarta walka trwa niemalże o każdy centymetr - Niechżeż wygra byle kto z bylekąd, byleby najlepszy - półgłośno powiedział nowo zatrudniony trener, znawca savoir-vivre'u. Nie był donkiszotem, bodajże jeszcze jak jego kolega z vis-a- vis. Jak rokrocznie w tym czasie bezustannie z nieba leje się żar, przed którym nie chronią wypijane naprędce hausty coca-coli (albo: koka-koli). Naraz kiedy krótko- i długodystansowcy opuścili arenę współzawodnictwa, upał zelżał, słońce skryło się za chmurami i rozpętała się burza.

prof. Bogusław Dunaj
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (2001)


XV Mistrzostwa Europy w Lekkiej Atletyce

Zaledwie na znak tamburmajora przebrzmiały huczne fanfary, naówczas na Stadionie Dziesięciolecia lekkoatleci przystąpili do heroicznych zmagań. Kamerzyści zaopatrzeni w ultranowoczesny sprzęt mieli pracy w bród. Jeden z nich, półetatowiec z CNN, wpółleżąc na murawie upstrzonej kępkami roślin przypominających nurzańce, w rozchełstanej niby-czamarze, czyhał ze swą kamerą na co ciekawsze wyczyny nie lada bohaterów lekkoatletyki. Rzeczona czamara służyła wprzód jego dziadkowi pół-Francuzowi, z zawodu masażyście i metrampażowi, wcześniej - pradziadkowi, zażywnemu masarzowi z Jaworzna-Szczakowej, a nasamprzód chadzał w niej prapradziadek, hoży rostrucharz z białostockiej miejscowości Nurzec Stacja.

W pośrodku stadionu, wzdłuż wyraźnej linii cienia, która w południe przerzyna stadion wpół, wyznaczono rozbieg tyczkarzom. Arcymistrz z Chociebuża, pół Polak, Pół Niemiec, wpośród wrzawy kibicujących tłumów przebiegł kilkadziesiąt kroków w przód i wzbił się na swej ponadtrzyipółmetrowej tyczce wzwyż. Jego szybko mknące ciało mogłoby się ścigać z airbusem. Zanimby się spostrzegł, już by pokonał pięćsetdziewięćdziesięciopięcioipółcentymetrową wysokość, zatemby był pierwszy ex aequo z eks-Amerykaninem, gdyby poprzeczka, zachybotawszy, nie spadła.

Naprzeciwległy obszar stadionu zajęli oszczepnicy. Znienacka spośród nich wysunął się na sam przód salzburczyk o twarzy Woody'ego Allena. Chytrze spojrzał wkoło, rozpędził się jak chyży collie i nagle, szast-prast, wyrzucił oszczep przed siebie. Ten zaś niczym stal szybkotnąca przeciął w okamgnieniu powietrze i zanurzył się w ziemi jak nużeniec w skórze. Komentator powtarzał w koło: "Superwykonawstwo! Hiperwyczyn!", bo zaiste był to rzut nie byle jaki.

prof. Bogusław Dunaj
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (2001)


W przeddzień zawodów

Ze sczerniałych łanów pszenżyta, hycając, wychynął zając szarak. Nieopodal rozległ się krzyk kszyka, z chaszczy wynurzył się nurzyk, w okamgnieniu przeleciała upierzona popielato białorzytka. Nad ośrodkiem sportowym Fundacji na rzecz Walki z Dopingiem w Rucianem-Nidzie rozjarzyło się słonce.

Sprinter wszech czasów, ponadtrzydziestodwuipółletni pół Polak, pół Irlandczyk, przybysz z Kalifornii, cierpiący co niemiara na nużycę, z której nie umiał go wyleczyć nowo kreowany doktor wszech nauk, zszedł po spróchniałych schodach w skos na antresolę. Na myśl o tym chłopku-roztropku, pseudospecjaliście od siedmiu boleści, mruknął pod nosem: "Bodajbyś sczezł, półinteligencie!". Od rana Kalifornijczyk miał zły humor. Wczoraj w drink-barze wypił za dużo beaujolais i chianti, czym przysporzył sobie wrogów wśród zszokowanych współmieszkańców ośrodka. Wszechogarniające znużenie odebrało mu apetyt. Spożył tylko cornfleksy, cheeseburgera, sczerstwiałą bułkę i wypił łyk herbaty marki "Samowar".

Jego przyprószony siwizną quasi-opiekun z college'u, skądinąd istny quasimodo, potępiał w czambuł takie figle-migle. "Lepiej by zatańczył jive'a albo boogie-woogie alboby zagrał w scrabble'a" - pomyślał trener. Ale ten nicpotem zhardział i nic a nic nie słuchał jego wskazówek. Co bądź by rzekł, wszystko na nic. "Azaliż po to mknęliśmy w przestworzach boeingiem, by przegrać sromotnie z tym niby-mistrzem, półzawodowcem z Buska Zdroju albo pseudo-Rosjaninem z abchaskiego klubu, który przywlókł się do ośrodka rzężącym rzęchem" - żachnął się.
Tymczasem supermistrz, popatrzywszy na rozżarzone słońce, zamarzył - czyżby poniewczasie - o udanym come backu na bieżnię.

prof. Jerzy Podracki
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (1999)


Wyimki z diariusza wojażu: Marzenia i mrzonki

Jako niespełna pięcioipółletni brzdąc nie raz, nie dwa snułem marzenia o podróżach w nieznane krainy. Dziś, przyprószony co nieco siwizną nauczyciel polonista, mógłbym je sfinalizować. Niestety, improwizowane naprędce codwutygodniowe konsultacje z małżonką i córką jedynaczką okazywały się nazbyt nużące. Pierwsza z nich, na przemian rozpromieniona i roztrajkotana, chodząc wkoło stołu, powtarzała w kółko nieswoim głosem: Nie po to harowaliśmy w oświacie tyle lat, żeby teraz gdzie bądź, kiedy bądź, jak bądź i na co bądź wszystko roztrwonić. Tak, tak - potakiwałem - hiperinflacja wprawdzie minęła, ale wskaźnik cen zmierza wciąż wzwyż i wcale nie zamierza się zniżyć.

Jak by sfinansować wspólny wojaż? Za półdarmo niczego sensownego się nie dostanie. Całorocznych oszczędności - jakkolwiek by liczyć - na pewno nie wystarczy, gdyż superzarobków nie osiągała też nigdy moja żona, ekskierowniczka (albo: eks-kierowniczka) Szkoły Podstawowej nr 5 w Busku Zdroju.

Córuchna, zatrudniona także w budżetówce niemundurowej, tupnęła nóżką w upstrzonej cętkami ciżemce i powiedziała: - Niechżeż wujostwo spieniężą z pięć guldenów holenderskich albo sięgną do konta w Banku Śląskim SA. Niechby zapłacili z nami fifty-fifty - zaproponowałem półszeptem i trochę półżartem, żeby moja unurzana w miodzie pożądliwość nikogo nie użądliła.

prof. Jerzy Podracki
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (1999)


Wyimki z diariusza wojażu: Rozstrzygnięcie

Dokąd by jechać? Niech no by ktoś doradził. Wszakże nie sztuka dać się obłupić ze skóry i wyzuć się z bez mała ośmioipółletnich oszczędności. Jednak niepodobna już było wyrzec się hołubionego w marzeniach tournée. Zrazu zamierzaliśmy lecieć LOT-em do RFN-u, jednakże przeważył samochód i Sycylia.

Kompletując najpotrzebniejsze wyposażenie, przetrząsnęliśmy spichrze wujostwa, którzy słyną z chomikowania. Wygrzebaliśmy przewodnik Larousse'a sprzed wojny i stary dziewiętnastowieczny polski instruktarz. Współczesnego instruktażu nie poskąpili nam druhowie, nie najgrzeczniejsi, ale za to na poziomie zawodowstwa znający ojczyznę Niccola Machiavellego i gusty mafiosów. Kazali nam wziąć ze sobą fotooffsetowe odbitki paszportów.

Coczwartkowa średnioterminowa prognoza meteorologiczna nie była niepomyślna. Zamontowałem w peugeocie zestaw głośnomówiący dla telefonu komórkowego. Chciałem się raz-dwa spakować, więc obie panie wrzucały luzem do wozu mini- i midispódnice. Żeby uniknąć hipochondrii, upchnęliśmy w bagażniku żywności w bród, bo choć obżartuchami nie jesteśmy, nie dojadać nie zamierzaliśmy. W noc przed wyjazdem prześladowały mnie we śnie erynie, potem obskoczyły fauny, które wreszcie przegonił sam Cerber i Bachus z bachantkami. Na aluzję o cudzołóstwie żona stanęła w pąsach.

Na drodze wbrew prognozie mżyło, a niebo było niebieskawoszare. W półbrzasku minęliśmy Konstancin - Jeziornę, kierując się na południo-zachód, na Kraków Płaszów, a nadwiślańskie łęgi wyglądały, jakby się szadź (albo: sadź) na nich osadziła.

prof. Jerzy Podracki
Ogólnopolskie dyktando eliminacyjne (1999)


Wyimki z diariusza wojażu: Wreszcie za granicą

Włączone radio rozpoczęło podróż w tonacji molowej. Najpierw bowiem wysłuchaliśmy Sonatiny a-moll (albo: sonatiny a-moll), ale wkrótce oczarował nas Nokturn Es-dur (albo: nokturn Es-dur), a potem rozsierdził jakiś mezzosopranik śpiewający "Annyli to pince-nez czy moje?" Około południa wjechaliśmy do kraju, dziś wysoko rozwiniętego, ongiś najeżdżanego przez hordy najeźdźców, w którym niedawno polskie wychodźstwo też się schroniło. Gdzieś tam koło Linzu ktoś wspomniał o kongresie wiedeńskim. Za Alpami córka postanowiła zmówić "Litanię do Najświętszej Marii Panny", choć bardziej na miejscu byłaby tu "Litania do św. Franciszka z Asyżu". We Włoszech dominuje religia rzymskokatolicka, o czym wie nie tylko pół-, ale nawet ćwierćinteligent. Za ponad 50 mln (albo: pięćdziesięciu milionów) Włochów uznaje na co dzień zwierzchnictwo papieża około 90% (albo: dziewięćdziesięciu procent). W przydrożnej pizzerii koło Perugii spożyliśmy wysokokaloryczną pizzę. Niedługo dotrze do nas prawdziwa kuchnia włoska i wyprze obecne pseudopizze. W Rzymie obejrzeliśmy Bazylikę św. (albo: Świętego) Piotra, kościół Świętych (albo: św.św.) Piotra i Pawła. Mój wuj ma Krzyż Pamiątkowy Monte Cassino, toteż nie mogliśmy ominąć ani klasztoru Benedyktynów, ani Pompei. Wkrótce staliśmy nad Cieśniną Messyńską (albo: Mesyńską). Tu kiedyś czyhały na żeglarzy dwa słynne potwory: Scylla i Charybda.

Taorminę zwiedzaliśmy z opisem podróży Johanna Wolfganga Goethego w ręku. Na kempingu spotkaliśmy w café przesympatyczną parę: ona pół Polka, pół Francuzka, on- pół-Sycylijczyk. Stali się naszymi quasi-opiekunami.

prof. Walery Pisarek

TEKST DYKTANDA W WIEDNIU (2003)

Kawiooka, Pszennooka Halszko, ani bieżące obowiązki, ani niekiedy nużące igraszki z brzdącami z sąsiedztwa, ani niemal czteroipółtygodniowa rozłąka nie stępiły mojej tęsknoty. Jakby to było wczoraj, pamiętam, jak przywiózłszy Cię do Drohiczyna, niepomny wróżb andrzejkowych, dałem się namówić na huczne przyjęcie w legendarnej późnośredniowiecznej oberży. Nie sposób zapomnieć, że stół był przystrojony bukszpanem i gałązkami sztucznej ostróżki lilaróż. Nieomal obok żarzącego się kominka półrzeczywisty skrzypek i rzępolił z cicha melancholijną kolędę. Niestety, bodajże nazajutrz rad nierad musiałem Cię opuścić, by wojażować z powrotem do Wiednia. Cóż z tego, żeśmy się wkrótce znów spotkali, skoro nieubłagany kalendarz nieledwie w okamgnieniu przypomniał o rozstaniu. Jak zażądałaś, stanąłem do konkursu Austriacki Mistrz Polskiej Ortografii, ogłoszonego przez SIO "EuropaContex". Zrazu wszyscy byliśmy dobrej nadziei, aleśmy w mig struchleli, kiedy się pomału zaczęło dyktowanie. Nasz sędziwy ciemięzca krążył wokół sali, potem sunął na wprost, w skos i w poprzek, na przemian wzdłuż i wszerz, by znienacka ni stąd, ni zowąd chyżo wynurzyć się obok delikwenta, który by nieopatrznie spróbował ściągać. Och, jak by to było dobrze, jakbyś wtenczas była ze mną. Tymczasem niecierpliwie wyglądamy werdyktu jury. Na razie z oddali ściska Cię Twój Innocenty